piątek, 11 grudnia 2020

Wciąż jesteś moją miłością

Lato 93 było jak nigdy wyjątkowym latem. Ciepło wbijało się w nozdrza razem z wiatrem.

Pędził na dyskotekę białym fiatem 126p twój brat z tyłu zajęte miejsce przez ciebie. Nie wiedziałaś, że spotkamy się, bo skąd mogłaś wiedzieć. Zobaczyłem cię uśmiechniętą odstawiłem piwo by blisko ciebie znaleźć się.

Chodziłem za tobą by nastąpił moment do rozmowy, by zaczepić cię grzecznie prostym gestem i słowem cześć. Muzyka, grał doktor Alban jednak to nie on śpiewał o nas. W końcu coś dotknęło mnie deeyej puścił Varius manx na kolana rzucił mnie ta nuta pchnęła nas w ramiona.

Wbiliśmy się w siebie jak nóż w pień drzewa uniosłem cię wyciąłem serce. W tańcu zakręcony porwałem cię. W pocałunkach niewinnych chciałem tylko z tobą żyć nie mówić nic, rozmowę wpleść we włosy kręcone jak myśli tamtej nocy, oszukałem się. W głowie układałem życie, przyszłe dni. Piosenka do dziś nie kończy dla mnie się. do dziś w sercu gra a dusza słucha i nie każe smucić się. Spytałem, czy wyjdziemy na zewnątrz zapraszam na spacer pośród drzew i cichego rechotania żab. Wiedziałem czego chcę i ty wiedziałaś, bo ja porwałem cię w ciepło nocy, sierpień był taki gorący.

Pocałunki nie były krótkie czułości nie kończyły się, zapomniałem jednego by spytać o adres, komórek nie byłoby esemesowe treści słać i nie spać w nocy by rano wstać i iść za tobą w dal.

Odjechałaś bez słowa. Nie zostawiłem sprawy bez odzewu dobra pamięć mam zapamiętałem numer rejestracyjny wiedziałem, że szansę jeszcze mi dasz i dałaś, odnalazłem cię na twoim krańcu świata. Uśmiechnęłaś się jak wtedy pierwszy raz na randkę tym razem ty zaprosiłaś mnie.

Zadowolony szedłem obok ciebie jak zaszczycony jak ktoś wielki. Przenosiłem góry przy tobie jak miły pan, który ma wszystko dziewczynę zimne piwko. Szczęśliwy nie umawiałem spać.

 

Dla ciebie zrobiłbym wszystko, lecz ty nie chciałaś nic prócz tego bym odszedł, bo ktoś inny otoczył cię. Byłem zbyt młody by mężem się stać przy boku twym, jedyne osiemnaście lat. Dziś raptem cztery lata kalendarzowe wyliczyłem niecałe dwa i dziewięć miesięcy to kosmiczny pył.

Czar prysł jakby sen wszystko co piękne ominęło mnie. Szukałem szczęścia zgubiłem je pośród Drogi Mlecznej.

Zamknięty rozdział nie spotkałem jej. W wojsku kochałem ją, stała się ikoną miłości i dobroci. 

Żyję spokojnie, myślę o niej ona pewno też wspomina chłopaka z dyskoteki.

Jej kręcone włosy i moje długie blond mieszają się i plączą z myślami.

Lata mijają a ja jestem wciąż zakochany choć dusza wygląda jak po pożarze stary wiejski dom.

Mieszkamy od siebie daleko ona ma rodzinę i ja też mam. Jestem szczęśliwy jej również życzę jak najlepiej zdrowia i spokoju rodzinnego. Zanim zrozumiesz i zrozumiałem wcześniej się śmiałem, lecz koniec rodził się na samym początku. Varius manx i Amen.

W drodze

Nie chciałem zostać ojcem, więc kiedy Jaśmina oznajmiła, że już najwyższy czas postarać się o dziecko, zareagowałem zbyt ostro.

– Nie ma mowy. Jesteśmy za starzy. Nie zamierzam być dziadkiem dla własnego dziecka.

– Co ty wygadujesz? Masz dopiero trzydzieści cztery lata.

– Dopiero? Jak na ojca to dużo. A ty? Przecież jesteś ode mnie pięć lat starsza. Możesz mieć problemy z zajściem w ciążę, a jeśli się uda i donosisz, niewykluczone, że urodzisz jakiegoś dziwoląga.

W spojrzeniu Jaśminy dostrzegłem ogromny ból i choć pożałowałem okrutnych słów, nie zamierzałem przepraszać. Sam byłem dzieckiem starych rodziców i doskonale wiedziałem, jakie to niesie za sobą konsekwencje. Nadopiekuńczość matki sprawiła, że stałem się szkolnym popychadłem, które nie umiało nawet zawiązać butów czy zapiąć guzików. W miarę dorastania wcale nie było lepiej. Bałem się zapalić palnik, aby podgrzać obiad. Przecież zawsze mi powtarzała, że mam tego nie robić, bo od ognia może zająć się ubranie i spłonę żywcem albo doznam rozległych oparzeń. Mówiąc to mocno mnie tuliła i powtarzała, że nie przeżyłaby starty ukochanego dziecka.

Kiedy tata kupił kuchenkę mikrofalową, ucieszyłem się, choć słowa, jakie do mnie wówczas skierował, sprawiły, że nie mogłem powstrzymać łez.

– To jest proste w użyciu, jak konstrukcja cepa. Nawet kretyn twojego pokroju musi sobie poradzić. Czego się mazgaisz? Teraz przynajmniej nie zdechniesz z głodu, kiedy nas zabraknie – powiedział ze wzgardą.

Rozszlochałem się, a on doskoczył do mnie i zaczął okładać pięściami. Wolałem bicie niż słowa. Ból od razów zagłuszał pogardę, jaką czułem do siebie i nienawiść, którą darzyłem matkę. To ona była winna, że wyrastałem na życiową ofermę.

– Przestań. Zostaw go! – krzyczała matka, jednocześnie starając się odepchnąć ode mnie rozwścieczonego ojca.

– Taki wielki chłop, a ryczy jak baba. W kogo on się wdał, bo na pewno nie we mnie.

Wiedziałem, że teraz złość przeniesie na matkę. I dobrze. Zasłużyła. Z satysfakcją patrzyłem, jak kuliła się w kącie pokoju, zasłaniając głowę rękoma.

I teraz sam mam zostać ojcem? Nie. Wspomnienia związane z rodzicami nadal były dla mnie zbyt bolesne. Nie umiałem sobie z nimi poradzić. Ledwo wyszedłem na prostą i to tylko dzięki wujowi, który przyjął mnie pod swój dach, kiedy rozpocząłem studia. Matka rozpaczała, a ojciec chyba nareszcie był ze mnie dumny.

– Tylko nie narób nam wstydu – rzekł na pożegnanie i podał mi rękę.

Uścisnąłem ją mocno, jakby chcąc udowodnić, że jestem mężczyzną, a nie maminsynkiem. Na matkę nawet nie spojrzałem. Nareszcie będzie dobrze – myślałem. I rzeczywiście. Inne miasto, inny świat i ja powoli stawałem się inny, lepszy, nareszcie samodzielny. Nauka przychodziła mi bez trudu. Znalazłem przyjaciół, zakochałem się...


– To dlaczego tak długo mnie zwodziłeś? – Nagle myśli o przeszłości przerwał wściekły głos Jaśminy. – Najpierw długie chodzenie, później jeszcze dłuższe narzeczeństwo. Gdybym nie postawiła sprawy na ostrzu noża, do tej pory nawet byśmy razem nie mieszkali.

To prawda. Powiedziała: – Albo decydujesz się na ślub, albo odchodzę. Był to dla mnie szok. Nie chciałem się rozstawać ani żenić. Taki układ mi odpowiadał. Widywaliśmy się dwa, trzy razy w tygodniu, u mnie lub u niej. Żyłem bez zobowiązań i chciałem, żeby tak było dalej. Jaśmina jednak nie żartowała, więc postawiony pod ścianą, poprosiłem ją o rękę. Ślub oczywiście też odkładałem, ile tylko się dało. Teraz mijało dziesięć lat od naszego pierwszego spotkania, a trzy odkąd złożyliśmy przysięgę przed ołtarzem. Wtedy, pierwszy raz po opuszczeniu domu rodzinnego, zobaczyłem rodziców.

Ojciec, siwy i przeraźliwie chudy, ale wyprostowany jak struna. Uczepiona jego ramienia, przygarbiona matka, sprawiała wrażenie, jakby nikogo nie poznawała. Później dowiedziałem się, że ma chorobę Alzheimera. Umarła rok po naszym ślubie. Nie pojechałem na jej pogrzeb ani ojca, który umarł pół roku później. Wszystkimi formalnościami zajął się wujek.

 

– Odpowiesz mi? – Jaśmina zaczęła płakać.

– Nie histeryzuj. Przecież nie trzymałem cię na siłę. Mogłaś odejść.

– Kochałam cię – szepnęła.

– Kochałaś? Czyli mam rozumieć, że to przeszłość? – spytałem z ironią.

– Odchodzę.

– Dopiero chciałaś mieć ze mną dziecko, a teraz odchodzisz? – Parsknąłem śmiechem.

– Będę miała dziecko. Jestem w ciąży.

– Co? Przecież bierzesz pigułki. Poza tym mówiłaś... – Byłem zdezorientowany.

– Chciałam najpierw sprawdzić, jak zareagujesz, kiedy ci zaproponuję, żebyśmy je mieli. Spodziewałam się odmowy, choć w duchu... Zresztą już nieważne. Jesteś wolny.

– A ty jesteś perfidna. Jak mogłaś bez zgody ze mną zajść w ciążę? – Czułem się oszukany.

– Mogłam i bardzo się z tego cieszę. Nic od ciebie nie chcę.

Patrzyłem bez słowa, gdy pakowała walizki. Odeszła. Impulsywnie schwyciłem kluczyki. Musiałem wrócić do miejsca, w którym się wychowałem. Zniszczyć wszystko, najmniejszą rzecz, która łączyła mnie z przeszłością. W połowie drogi, zjechałem na pobocze. Nie dam rady zrobić tego sam. Zadzwoniłem do Jaśminy.

Przypływy i odpływy

Są dwa rodzaje pożegnań: takie, w których pragniesz by szybko się skończyły i takie, których nie możesz przerwać. Sam nie wiem, jakie dziś przeżywamy. Stoisz na kei, a ja na pokładzie okrętu i za chwilę wypłynę w długi rejs. Po twojej twarzy wykrzywionej z bólu rozdania spływają łzy. Już kiedyś raz mi powiedziałaś „Będę czekała”, ale to oczekiwanie dotyczyło paru dni. Teraz ma trwać kilka miesięcy. Słyszę od ciebie „będę czekała”, lecz w głosie tym wyczuwam niepewność. Ja również nie mogę ci obiecać, że wrócę. Stoimy tak zatem niepewni samych siebie nawzajem.

            Bo muszę powiedzieć ci, że zawsze będę cię zdradzał. Oprócz ciebie kocham morze. Twoją pachnącą seksem i perfumami obecność zamienię na zapach niemytych męskich ciał, twój kielich rozkoszy na obrzydłą okrętową zęzę, czułe słówka i westchnienia szeptane w uniesieniu na ostre i szorstkie komendy bosmana, szerokie łoże w sypialni na ciasną koję w małej kajucie, naszą nagość na sztywne sztormiaki i gumowce.  Zamiast zgłębiać wilgotną czeluść twojego łona, będę sondował ciemną toń  w poszukiwaniu kalmarów.

            Znam każdy zakamarek twojego ciała, tak jak znam liczne zatoki mórz i oceanów. Każda wysepka kojarzyć mi się będzie z pieprzykiem na twojej skórze, wszystkie góry z twoimi piersiami, a ich szczyty z sutkami, krater wulkanu przypomni mi twoje gorące usta.

            Płaczesz. Nie wiem ileż tych jeszcze płakań będzie. Zawsze w takiej chwili mówię, że to już ostatni raz, poprawię się i będę dobry dla ciebie. Wiem, marynarz nigdy nie może mówić, że wypływa w ostatni rejs, bo morze w przeciwieństwie do mnie lubi spełniać obietnice.

            Z bólem serca będziesz przebaczać mi te niebyty w naszym domu. Jestem jak namorzyn korzeniami wysycającym życie z morskich wód, lecz cała reszta spragniona jest lądu, słońca i powietrza. Dobrze wiesz, że  tych korzeni nie da się przesadzić, bo  upodobały sobie słoną  wodę i żyć mogą jedynie w rytmie przypływów i odpływów, tak samo, jak nasze obcowanie wyznaczać będzie puls pożegnań i powrotów.

            Wiem, ze zawsze wybaczysz mi moją zdradę dla morza, lecz ono nie zawsze wybacza niewierność. Może być tak, ze zazdrosne, nie odda mnie już tobie nigdy.

            A więc żegnaj mi, kochana ma. Za chwilę wypłynę w długi rejs. Ile miesięcy, cię nie będę widział, nie wiem sam, lecz wiem, że na pewno kocham cię. 

Pomiędzy dniami

Malina nie lubi dnia swoich imienin. Musi na ten dzień kupić mnóstwo różnego rodzaju cukierków, kawę, soki, a także upiec dwa ciasta. Później targa to wszystko do pracy, telepiąc się  w autobusach. Choćby nie wiem, jak się starała i tak ją obgadają. A to za mało cukierków, a to kawa z niższej półki lub zbyt suchy biszkopt. Zawsze udaje, że nie słyszy tych wszystkich złośliwości. Już dawno nauczyła się być głucha, a nawet strugać wariata, jeśli wymaga tego sytuacja. Nie chce wchodzić w dyskusje czy kłótnie. Raz pokazała rogi i mało brakowało, a wyleciałaby z roboty. Powinna być ostrożna. Nikt nie przyjmie kobiety, która jedyne co umie, to sprzątać. I chyba nie za dobrze, jeśli każdego dnia słyszy krytykę z ust szefa.   

– Może tym razem nic nie przyniosę – myśli Malina, ale zaraz odrzuca ten pomysł. Boi się, że wszyscy uznają ją za skąpiradło. Poza tym na pewno już kupili prezent. Spogląda na kolekcję brzydkich glinianych wazoników, które stoją na komodzie. Nie ma sumienia ich wyrzucić. To jednak prezenty, jedyne, jakie kiedykolwiek dostała.

 – A gdybym zachorowała? – zastanawia się. Nie była na zwolnieniu od dziesięciu lat i to nie dlatego, że nigdy nie chorowała, tylko dlatego, że szef płacił za zwolnienie jedynie na papierze. Zawsze powtarzał, żeby na takie sprawy brać urlop, wtedy nie będzie stratna. Brała. I tak nigdzie nie wyjeżdżała. Nie mogłaby zostawić Karolinki. Przecież pomagała jej przy dzieciach, sprzątała dom, robiła pranie i prasowała. Karolinka nie pracuje, ale ma wiele zajęć. Chodzi na kurs języka angielskiego i niemieckiego, ćwiczy jogę, a poza tym bardzo dba o swój wygląd. Musi, bo inaczej mąż ją rzuci, znajdzie sobie młodszą i ładniejszą, a ona obudzi się z ręką w nocniku.

– Sama wiesz, jak to źle nie mieć faceta. A jeszcze gorzej go stracić i zostać z dzieciakami na karku. Co prawda jestem ładna i na pewno bym sobie kogoś znalazła, ale lepiej, że nie muszę. Wyprasowałaś wszystkie koszule Krzysztofa?

– Tak, Karolinko. Jeszcze tylko ciuszki dzieciaczków mi zostały.

– To się pospiesz. Krzyś dziś wieczorem przyjeżdża z Niemiec. Nie chcę, żeby cię zastał w domu. Wyglądasz jak siedem nieszczęść. Aż dziw, że jesteś ode mnie sześć lat młodsza. A w ogóle zrobiłaś coś z tymi łapami? Byłaś u lekarza? – Karolina z obrzydzeniem spogląda na dłonie Maliny.

– Byłam u dermatologa. Powiedział, że to egzema. Zdarłam sobie warstwę ochronną i...

– Dobra, dobra. Nie obchodzi mnie, co sobie zdarłaś, ale jak to wygląda. Przepisała ci jakieś maści czy coś?

– Tak, ale na razie niewiele pomagają.

– Zakładaj chociaż rękawiczki, bo obrzydzenie bierze. To nie jest, aby zaraźliwe?

– Nie. –  Odruchowo chowa ręce za siebie. – Zakładam. Tylko do prasowania zdjęłam.

Malina opuszcza wzrok. Nie chce, żeby siostra zobaczyła łzy. Nie chce się nad sobą rozczulać.

– A co z sernikiem? Gotowy?

– Jeszcze parę minut.

– Tylko nie spal. Krzysztof wprost uwielbia sernik. Teraz idę się zdrzemnąć. Przypilnuj, żeby dzieciaki odrobiły lekcje, a później idź. Zobaczymy się w poniedziałek. A... byłabym zapomniała. Byłaś na cmentarzu u rodziców? Umyłaś pomnik?

– Byłam w zeszłym tygodniu. Posprzątałam, wyrwałam chwasty.

– Kwiaty i znicze kupiłaś?

– Tak.

– Chociaż tyle możesz zrobić, ale i tak winy nie odkupisz.

To prawda. Malina ma ogromne wyrzuty sumienia. Nigdy nie daruje sobie, że spowodowała pożar i przez nią zginęli rodzice. Miała wtedy pięć lat. Uratowała ją Karolina. Obie, nie licząc paru niegroźnych oparzeń, wyszły z tego bez szwanku. Malina nie pamięta tych tragicznych wydarzeń. Karolina jej wszystko opowiedziała.

Ma tylko siostrę, dla której zrobi wszystko. To ona broniła Maliny przed okrutnymi dziećmi w domu dziecka. Nie pozwoliła jej także skrzywdzić, kiedy były w rodzinie zastępczej. Gdyby nie Karolina, nie wiadomo, jak by skończyła. A tak ma pracę, skromne, ale wygodne mieszkanie i rodzinę – siostrę, szwagra i dwoje siostrzeńców, których kocha nad życie. Jest szczęśliwa. Co tam jakieś imieniny czy ironiczne spojrzenia współpracowników? Da radę. Jak zwykle zresztą. Już wie. Upiecze sernik, który uwielbia szwagier. Mężczyzna idealny. Mężczyzna, który przychodzi do niej w snach. Zawsze przynosi bukiet kwiatów, całuje ją w dłonie, na których nie ma brzydkich pękających ran i zgrubiałej, odchodzącej płatami skóry. Później przyrządza dla niej pyszną kolację, zapala świece i włącza muzykę. Tańczą, a on szepcze słowa pełne czułości, miłości i pożądania. W końcu bierze Malinę na ręce i zanosi do sypialni. Kochają się namiętnie aż opadają z sił. Malina, wtulona w rozgrzane ciało kochanka, zasypia. W jego ramionach jest bezpieczna, szczęśliwa, piękna...

Za każdym razem budzi się zdziwiona, że Krzysztofa przy niej nie ma. Ból przykurczonych, zdrętwiałych palców brutalnie sprowadza ją do rzeczywistości. Czuje do siebie obrzydzenie. Jak może pragnąć męża siostry? To odrażające. Brzydzi się sobą, ale nic nie może poradzić na to, że sen powraca. Wie, że tej nocy będzie tak samo.

Po domu rozejdzie się zapach miłości i ... sernika.

Numer

„Wytatuowane trzy kropki świadczą o tym, że właściciel tatuażu zamierza popełnić coś bardzo złego…”

[znalezione w sieci]

- Pierdol to! To była zwykła szmata. Prawie każdy ją miał.

- Pierdolić? Film o niej chcą robić chłopie! Czy ty wiesz, co ona wypisywała w tych swoich notatkach, wierszydłach, postach? Wyjdę na totalnego zjeba i chama. Czujesz, jak to się ma do mojej roboty?

- Przecież nie podadzą cię tam z nazwiska. Masz prawników. Była zabawa, a dupa była słaba. Przecież to wariatka była, nic dziwnego że to się tak skończyło… kto by tej dziwki żałował…

- Ona mnie kochała… w tym świecie pozorów, jeśli wyjdzie na jaw, jak bardzo drwiliśmy z wrażliwej, pokrzywdzonej i tak przez los dziewczyny, a bądź pewny, że tak to przedstawią, bo to nośne będzie – zrozum, tracę reputację, a pewnie i pracę natychmiastowo. Poza tym nie była aż tak głupia… wielu rzeczy się domyślała, ale to już zostawmy. Na razie, kurwa, porozmawiaj z kim trzeba, żeby nie doszło do publikacji tej historii.

- Spróbuję, ale mówię ci po raz który – nie jestem wszechmocny, a ty za bardzo się teraz nagle przejąłeś… niepotrzebnie w ogóle.

- Nie jesteś na moim miejscu. To nie ty mówisz ludziom jak powinni żyć, aby być wobec innych i siebie samych w porządku. I to nie twoją gębę zna pół Polski. Proszę cie... po prostu wyświadcz mi przysługę – to nie ma prawa się ukazać, ani w druku, ani tym bardziej jako film.

 

***

 

„Byłam na koncercie. Wydawało mi się, że zagrał jedną piosenkę dla mnie i tak jakby o mnie. Potem zobaczyłam teledysk. Znowu ja. Tym razem hmmmm... Prześmiewczo? A potem jeszcze ta grafika... Niby polityczka? Tylko czemu narysowana tak podobna do mnie? Chyba znowu mi odbija. Tak mówi Aga. Już nie wiem co jest prawdą… I jeszcze ta pieprzona reklama… jakby nawiązanie do tego, co w żalach wypisywałam w internecie. Ja naprawdę wariuje. Nikt mnie nigdy nie szanował. Nie można tak żyć. Nie można tu żyć. To popierdolony kraj pustych, wrednych cwaniaków i karierowiczów, którym się wydaje, że będą mieli za żonę Crystal Carrington, a pieprzyć będą Sashę Gray. Każdemu – bez względu na jego fizis, inteligencję czy zarobki. I gdzie w tym wszystkim ja? To nigdy nie miało sensu. To był tylko żart – jak u Hendrixa w „All along the Watchtower” czy u Piaska z Mafii - tak, tak... „Pijany byłem”. Idiokracja.  Co poradzisz? Nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi? Drwić będą dalej i dalej.”

 

***

 

- Kurwa! Poszło wczoraj. Co teraz?

- Nic. Za kilka dni będą mieli nowego niusa. Nie padają żadne nazwiska. Imiona i miejscowość są zmienione. Są tylko wypociny jakiejś nawiedzonej kretynki, która uważała, że umie pisać i trochę ogólnych bluzgów na obojętność społeczeństwa. Nawet na koniec podali numer telefonu zaufania dla osób w kryzysie… niezły numer co?

Niewypaleni

- Przesuń się. Słońce już przygrzmociło w horyzont. Warto byłoby też legnąć i odpocząć. – Zocha zaczęła prostować piach pod kocem.

- Nie staraj się aż tak bardzo. I tak wszystko pokudlimy. Widzisz? Spójrz, ta chmura wygląda jak mlaszczący szczeniak. Widzisz? Tam, na lewo od molo. – Objął kobietę prawym ramieniem, lewe unosząc z entuzjazmem drugoklasisty, który wypatrzył nowy zestaw lego w kiosku na osiedlu.

- Jędrek, dlaczego mlaszczący? Mi się wydaje, że on skamle. – Uśmiechnęła się i sięgnęła po jego uniesioną dłoń. Położyła ją sobie na udzie i zaczęła powoli gładzić. – Może przesuniemy koc dalej od wody? Tam jest chyba bardziej sucho.

 - Źle ci tu? Źle ci ze mną? – Spojrzał na nią jak wystraszony pięciolatek, któremu stopa wpadła w dziurę w butwiejącym pomoście, kiedy próbował przekraść się do sadu sołtysa po najsłodsze jabłka w powiecie.

- Głuptasie. A gdzież byłoby mi lepiej? Przecież właśnie dlatego tu jestem, bo tam było mi źle. Tak to się zaczęło. – Położyła się na boku i wtuliła beztrosko głowę w stos czarno-białych czasopism. Od trzech lat taplała się w historiach z głębin koszy. Ale nie żałowała. Czego miałaby żałować? Piętrowego domu z ogrodem na obrzeżach miasteczka, w którym rządził jej… mąż? Dwóch samochodów, z których żadnego nie wybrała sama? Myśli często wiodły ją wzdłuż krawędzi. Często prowadziły na brzeg pięknie wyprofilowanego, zdobionego złotym paskiem kieliszka. Często wskazywały najkrótszą drogę do apteczki zamykanej na zamek z uchwytem w kształcie żyletki. Cóż za kretyn mógł wymyślić taki zamek? Nieważne.

- Może pójdziemy jutro poszukać jakiegoś lepszego koca? Ponoć na Robsona będą robić wyprzedaże garażowe. Na pewno coś znajdziemy. – Położył się na wznak, podkładając dłonie pod głowę i zaczął gwizdać, co raczej przypominało świszczenie między jedynkami.

 - I need to tell you something. My heart just can't be faithful for long. I swear I'll only make you cry. – Rozległo się nucenie growlem. Odkąd wyrwała się z poprzedniego życia, zawsze przed snem musiała sobie pośpiewać.

- Oj, nie. Nigdy nie będę przez ciebie płakał. Nie myśl sobie, że tak łatwo mnie dziś zbędziesz. Choć no tu, maleńka. Mamy ostatniego papierosa, więc trzeba go jakoś ochrzcić. -

Odwrócił się na bok i zaczął wpatrywać w rozciągnięty dekolt t-shirtu z wielkim napisem: „Patrz i podziwiaj. Cuda nie zdarzają się często.”

- No, widzisz, co żeś narobił? – Wyszeptała z udawaną złością w głosie i zaczęła masować twardniejące pod koszulką sutki.

- Wciąż na siebie działamy. Widzisz? – Zbliżył się biodrami do jej uda i przywarł do niego nabrzmiałą męskością. Zaczął powoli poruszać się, jednocześnie wplótł palce w jej pokręcone włosy. Dawno nie widziały grzebienia, ale nie był potrzebny. Każdego ranka Jędrzej przeczesywał je cierpliwie dłońmi i przemawiał do nich, jakby to były jakieś zwierzątka domowe lub dzieci. Przyzwyczaiła się do tego. Po prostu to był jeden z wielu rytuałów, które zespalały ich dni.

- Już się zrobiło wystarczająco ciemno. Chodź, pobiegnijmy do morza. Po drodze zgubimy te szmaty. – Wstał i podał jej rękę. Przez chwilę wahała się, ale powoli usiadła na kocu, a potem… uklękła. Uklękła przed nim. Jak dawno temu w kościele. Ale jednak inaczej. Teraz tego naprawdę chciała. Sama. Zauważyła, że opuścił dłoń. Klęczała, patrząc na jego bose stopy, częściowo zakopane w miękkim piasku. Poczuła jego dłoń na brodzie. Zadrżała. Wręcz zaczęła dygotać, jak Chihuahua na śniegu.

Jędrzej powoli zaczął unosić jej twarz, tak by na niego spojrzała. Widział w jej oczach pełne zaufanie i oddanie. Wiedział, że ona zrobi dla niego wszystko. Jednak nigdy nie przyszło mu do głowy, by to w jakiś sposób wykorzystać. Od trzech lat mieszkali to tu, to tam. W opuszczonych wiejskich domach, budynkach do rozbiórki lub nawet spędzali noce na ławkach w parku czy tak jak dziś, na plaży. Nie raz byli głodni. Nie raz było im zimno. Ale on czuł się bogaty. Naprawdę bogaty. Nikt na świecie nie miał takiej Zochy jak on. Nikt. I nikt nigdy mieć nie będzie. Te naiwne, wielkie, zielone oczy wpatrywały się w niego każdego dnia z wiarą, że będzie się o nią troszczył i ją chronił przed światem. Czuł się superbohaterem. Wiedział, że właśnie tym dla niej jest.

- Chodź, maleńka. Wystraszmy znowu te meduzy, Pokażmy im, co to znaczy prawdziwa miłość. Nie tam jakieś pączkowanie czy podział poprzeczny. – Chwycił ją za obie dłonie i pomógł wstać z kolan.

- Meduzy też rozmnażają się płciowo… - Miała ściśnięte gardło, jednocześnie ze wzruszenia, ale i z hamowanego śmiechu, bo uwielbiała, gdy Jędrzej próbował udawać lepszego znawcę życia oceanicznego od niej. Co prawda, dyplom  szanowanej uczelni i książka, która wydała dziewięć lat temu pt. „Tajemnicze życie oceanów” nie miały dziś dla niej najmniejszego znaczenia.

- Ciii… ale i tak nie tak pięknie jak my. Niech nam zazdroszczą.

Szli w stronę morza. Na śladach ich stóp ubrania układały się w przeróżne kształty. Ni to runy, ni to nuty.

A morze wydawało się śpiewać: Wish I was good, wish that I could give you my love now.

Dwa światy

Siedzimy w opuszczonym domu na skraju lasu. Ja, partyzant i on, żołnierz rządu światowego. Mój brat. Pytanie czy nadal nim jest po tym jak stanęliśmy po przeciwnych stronach. Nie widzieliśmy się kilka lat, od czasu globalnego faszystowskiego przewrotu, który wprowadził nowy porządek świata. Nie ma w nim miejsca dla takich jak ja. Za to tacy jak mój brat mieli się świetnie, a przynajmniej tak mi się wydawało.. Jego pytanie przerywa ciężkie minuty milczenia.

- Co tu robisz?

- To samo co ty. Znalazłem się tutaj zupełnym przypadkiem. Musiałem odbyć patrol za mojego kolegę, który kiedyś pomógł mi w ucieczce przed policją sanitarną. Obiecali ci przywileje po tym jak się zaszczepisz, a skończyłeś jako mięso armatnie. Niewolnik faszystowskiego rządu.

- A tobie co dał odwieczny bunt wobec rodziców, a potem wobec państwa?

- To, że jestem wolnym człowiekiem. I nie nazywaj tej technokratycznej utopii państwem. - Ripostuję.

- Zostawiłeś mnie z rodzicami, którzy już wtedy wymagali opieki. A zwłaszcza ojciec.

- Kłamiesz! - Przerywam mu - Przecież sami dali mi do zrozumienia, żebym się wynosił, kiedy jeszcze byli zdrowi, bo nie akceptowali moich życiowych decyzji. Dla nich zawsze byłeś tym lepszym, który odegrał rolę skrzywdzonego przez własnego brata.

- Rolę skrzywdzonego, wolne żarty. Próbowałeś mi odbić narzeczoną.

Nabrał powietrza, chcąc kontynuować besztanie mnie, ale zawiesił się i ponownie siedzimy  w milczeniu.

Zauważyłem, że popadł w zamyślenie, nie kontynuował.

Spojrzałem na okno, żeby dać mu do zrozumienia, że też nie mam ochoty o tym mówić.

- Jak was traktują? - Pytam nie licząc na szczerą odpowiedź.

- Żyje nam się bardzo dobrze, Dim20 jest testerką robotów.

- Kto?

- Żona, z którą miałeś romans.

Wspomniał o tym celowo, żeby zbić mój argument o absurdalności nazewnictwa imion. Czyli doszło już do tego, że nazywają się jak maszyny. Nawet nie zapytałem go o imię, ale sam wyznał, że nazywa się Del189. Są tylko loginami w systemie.

Rodzice nie byliby dumni z tego, że dałeś się tak zniewolić. Nie zdawali sobie sprawy z tego, że zmierzamy do globalnego totalitaryzmu. Próbowałem was wszystkich uświadamiać, ale jedyne co otrzymywałem w zamian to szyderstwo. Nawet teraz kiedy system pokazał swoje prawdziwe oblicze nie jestem w stanie cię przekonać. Nie porzucisz tego życia, bo tak ci wygodnie. Poświęciłeś wolność dla bezpieczeństwa, a straciłeś jedno i drugie.

-System o was wie. - Zadał słowny cios.

- Co?

- Nie wyłapują was, dlatego, że jesteście nieszkodliwi i nie zagrażacie nikomu, ani niczemu. Wszystko będzie trwać z wami i bez was.

A więc to tak, niewykluczone, że celowo zostawili nas przy życiu, żeby sprawdzić jak sobie radzimy poza ich cywilizacją. Cywilizacją śmierci, zniewolenia i globalnej dyktatury.

Rodzice nie chcieliby żyć w takim świecie, ja też nie chcę, dlatego jestem po przeciwnej stronie. Żałuję, że nie spędziliśmy razem ostatnich lat ich życia.

Wspominaliśmy młodzieńcze lata. Opowieści dziadka, troskę mamy, wakacyjne wyjazdy. Moje zimowe mroczne spacery. Oczywiście kiedy jeszcze można było chodzić swobodnie. Dopóki nie ograniczono swobód obywatelskich. Domowa sielanka przelewała się w mojej głowie z gorzkimi scenami kłótni i konfliktów.

W takich chwilach mocniej docierało do mnie jak bardzo się między sobą różnimy. On z luźnym podejściem do życia, dusza towarzystwa, nie było sprawy, której nie umiał załatwić. Ja samotnik z nosem w książkach. Stworzyłem serwis internetowy, który został ocenzurowany, przez pełzającą jeszcze wtedy rewolucję. Teraz z kamratami tworzymy osadę obywateli drugiej kategorii.

Gdybyśmy nie byli braćmi jeden z nas już by nie żył. Tkwimy w opustoszałej ruinie otoczeni schyłkiem lata. Przez wybite okna wpadało coraz chłodniejsze powietrze. Nadszedł czas powrotu.

- Powiesz żonie i swojemu synowi, że się spotkaliśmy?

- Powiem, synowi, że widziałem się z jego ojcem.

W jednej chwili wszystko przestało mieć znaczenie różnice między nami, poglądy, kto po której jest stronie. Oparłem się o ścianę i osunąłem na ziemię. Nie miałem siły stać. Ból rozsadzał mi wnętrzności.  Pytam o wszystko ile ma lat, co lubi jeść, czym się lubi bawić. On odpowiada zdawkowo, jakby chciał mnie zostawić z tymi pytaniami. W końcu zadaje nam obu decydujący cios.

- Ona tylko ciebie kocha. Jest taka jak ty. Nie jest jej dobrze. To się stało kiedy wyjeżdżałem na szkolenia, potem zaczął się przewrót i uciekłeś. Po urodzeniu zrobiliśmy test. Może uda nam się tu jeszcze spotkać to opowiem ci więcej.

Żegnamy się tak jak jeszcze nigdy się nie żegnaliśmy. Wychodzi na zewnątrz, ja jeszcze zostaję z resztkami tego co udało nam się  razem przeżyć z dziewczyną, z którą może kiedyś połączy mnie chociaż kosmiczny pył. Tymczasem dalej mam tkwić w rozłące, już nie z rodzicami, których nie ma, tylko z dzieckiem i kobietą, których najpewniej nigdy nie zobaczę. Zostały mi tylko wspomnienia. Muszę dalej dźwigać na swoich barkach dwa światy.

Upadłszy obok anioła

    Jeśli pewnego dnia przyjdzie wyjść z siebie i stanąć obok, to zrobię to. Wylezę i tyle. Chcesz czy nie chcesz, stanę. Nie będę patrzył na twoje krzywe spojrzenie. Nie będę się bać. Kochanka może z ciebie całkiem niezła, ale kucharka słaba. Co z tego, że w łóżku było ok? Zrobię ci na złość i wyjdę. Splamione naszymi sokami prześcieradła nie zatrzymają mnie. Wszystko w tobie i w nas było splamione. Niedzielne śniadania, czy świąteczne obrusy… To, co próbowałaś zatuszować rozlało się jeszcze bardziej. Szerzej, głębiej wsiąkło pod skórę     na kanapie. Gdy ci coś nie wyszło, patrzyłaś na mnie jak skrzyczany berbeć. Konałem.

Myśli wżerały się w jelito cienkie. Wchłaniały, przenikały i zalegały zbutwiałym gównem. Masz zawsze czas na wszystko. To nie jest prawda. Nie ma czasu na polegiwanie i rytm, a przecież to też jest w życiu ważne. Ale co cię to obchodzi? Najważniejsze, że działa. Nie? Jeśli nawet nie działało, to zawsze mówiłaś, że grunt to próbować. Dobrymi chęciami też       w piekle brukowano. Nie wiedziałaś? No, tak. Skąd  miałaś wiedzieć. Przecież zawsze nieco inną śpiewałaś pieśń niż ja. U ciebie zawsze były różowe okulary. Rzygałem, gdy widziałaś miłość wszędzie wokół. Motyle – wolność. Ptaki – radość. Drzewa – stabilność. Nuda. Czy zechcesz  kiedyś popatrzeć na świat moimi oczami? Niech on będzie szary, brudny. Zacznij grać dla mnie. Zacznij narzekać, marudzić, czarno widzieć, psioczyć, stękać. Zrób to, kurwa! Zakryję twarz, a ty pluj na mnie. Kop po kostkach. Wrzeszcz. Klnij i rzucaj klątwy wokół. Maską infantylnej księżniczki mnie nie zwiedziesz. Ileż można się uśmiechać? No, ileż? Twarz moją zszarzałą każdego wieczoru brałaś w dłonie i całowałaś w czubek nosa. Po chuj? Jeśli tak chciałaś mnie upokorzyć, udało ci się.

Chcesz, bym poszedł za tobą. W jasną stronę życia. Ale nie ma takiej. Od lat ci mówię. Partnera chciałaś. Myślałaś, że będziesz mi równa. Nie ma takiej opcji. Mi nikt nie dorówna. Weź się obudź. Przestań udawać, że śnisz piękny sen. To nie sen, to kaszanowaty koszmar. „Mą ty bądź, kochanie” – takich słów ode mnie chciałabyś słuchać. Ale ja nie poeta. Wiesz. Dłoń mogę ci podać, ale po to byś mi obcięła paznokcie, a nie, aby pomóc ci wstać z krzesła. Jeśli łudziłaś się, że świat jest bajką, to już zdajesz sobie sprawę, że żyłaś w kłamstwie. Chcesz, bym przynosił ci kwiaty raz w miesiącu. Jasne. Mogę ci dać wiecheć rzodkiewek, bym mógł zażądać z czystym sumieniem zdrowej sałatki. O, kurwa! Nawet to od ciebie, żem przyjął! Sałatki! Jaki porządny facet je sałatki? Kawał mięcha i kupa kartofli. To zajada gniewny i silny mężczyzna.

Cios, który zadałaś w ubiegłym tygodniu był ostatnim, jaki mogłem przyjąć. Mam dość! Śmiało mogę powiedzieć, że kropla przelała ten jebany puchar. Między ustami a brzegiem… Mierz siły na zamiary… Przez ciebie straciłem już swoją naturę. Swoją siłę. Swoją dumę. Jeśli powiem ci, że mnie zniszczyłaś swoją dobrocią i ufnością, to poczujesz się zwycięzcą? Chcesz mnie zgnoić do reszty. Wiem. Widzę. Patrzysz na mnie i znów chcesz mnie przytulić. Boksera wali się w ryj, a nie tuli. Trafiłaś na ostrego gościa, a ty wciąż chcesz mnie miękczyć.

Wtedy też potraktowałaś mnie jak smarka. Nie zapomniałem. Chciałem się oświadczyć. Ja naprawdę chciałem. Nie moja wina, że Mietek wpadł z flaszką. Ot, gościnność. Nawet gdy na kanapie w salonie siedzą przyszli teściowie. Był bukiet? Był. Pierścionek? Przecież był. Każdy mądry, by się nim zachwycił. Nie mogłaś poczekać do jutra? Mogłaś, ale nie chciałaś. Wejdę, podam pierścionek przy świadkach, poproszę cię o rękę. Taki był plan. Ale cóż.

Ring nie liczy nokautów. Ring wywyższa zwycięzców. A ty nawet nie dałaś mi wygrać. A ty nawet nie chciałaś spojrzeć na mnie. Bełkot przeszkadzał. Czkawka. Królewna, cholera! Jeśli potraktowałabyś mnie wtedy poważnie, dziś wyglądałoby wszystko inaczej. Ale nie! Chcesz mnie wciąż naprawiać, ulepszać. Widzisz we mnie potencjał. Bzdury na resorach. Lekarza mogłaś sobie wziąć. Ale ty znów się uparłaś. „Pomogę mu. Zostanę z nim. Będę, zbadam wszystkie możliwe drogi do niego. Znajdę  tę właściwą. Każdy ma w sobie przeciwciała, które potrafią zniszczyć każdy zalążek zła”. To twoje słowa. Puste, naiwne, głupie. Twego myślenia nigdy nie umiałem pojąć.

Każdą mogłem mieć. Wybrałem ciebie. Debil. Na co ja liczyłem? Że będziesz stanowić część mnie? To niemożliwe. Kto widział bigos z landrynkami?

Jeśli nadal będziesz się tak do mnie uśmiechać, to wylezą ze mnie najczarniejsze potwory. Chcesz tego? Nie sądzę. Nie kochaj mnie tak bardzo, bo tracę grunt pod nogami. Pokochaj szofera, aptekarza albo nawet jakiegoś belfra, ale nie mnie. Nie zasługuję na to. Dobrze wiesz.

Oto ja – padlina, upadlina, zwiotczała zgnilizna. Zamiast mnie wzmocnić, depczesz mnie. Wóz albo przewóz. Ja już pasuję. Odchodzę tam, gdzie mnie nie znajdziesz.

A może ty masz kogoś na boku  i ze mną sobie tak pogrywasz, bo w miarę zarabiam, co? Może czekasz aż się wykończę z tobą, by rozwalić się na naszym szerokim łóżku sama?    Zechcesz wreszcie patrzeć na mnie mniej pobłażliwie? Tupnij! Krzyknij! Uderz! W stół, w szafę, w twarz. Gdziekolwiek. Byle skutecznie.

-x-x-x-

PS. W załączeniu oryginalny zapis tekstu - przeczytaj pierwsze słowa wersów od góry do dołu.



Wciąż jesteś moją miłością

Lato 93 było jak nigdy wyjątkowym latem. Ciepło wbijało się w nozdrza razem z wiatrem. Pędził na dyskotekę białym fiatem 126p twój brat z ...