piątek, 11 grudnia 2020

Upadłszy obok anioła

    Jeśli pewnego dnia przyjdzie wyjść z siebie i stanąć obok, to zrobię to. Wylezę i tyle. Chcesz czy nie chcesz, stanę. Nie będę patrzył na twoje krzywe spojrzenie. Nie będę się bać. Kochanka może z ciebie całkiem niezła, ale kucharka słaba. Co z tego, że w łóżku było ok? Zrobię ci na złość i wyjdę. Splamione naszymi sokami prześcieradła nie zatrzymają mnie. Wszystko w tobie i w nas było splamione. Niedzielne śniadania, czy świąteczne obrusy… To, co próbowałaś zatuszować rozlało się jeszcze bardziej. Szerzej, głębiej wsiąkło pod skórę     na kanapie. Gdy ci coś nie wyszło, patrzyłaś na mnie jak skrzyczany berbeć. Konałem.

Myśli wżerały się w jelito cienkie. Wchłaniały, przenikały i zalegały zbutwiałym gównem. Masz zawsze czas na wszystko. To nie jest prawda. Nie ma czasu na polegiwanie i rytm, a przecież to też jest w życiu ważne. Ale co cię to obchodzi? Najważniejsze, że działa. Nie? Jeśli nawet nie działało, to zawsze mówiłaś, że grunt to próbować. Dobrymi chęciami też       w piekle brukowano. Nie wiedziałaś? No, tak. Skąd  miałaś wiedzieć. Przecież zawsze nieco inną śpiewałaś pieśń niż ja. U ciebie zawsze były różowe okulary. Rzygałem, gdy widziałaś miłość wszędzie wokół. Motyle – wolność. Ptaki – radość. Drzewa – stabilność. Nuda. Czy zechcesz  kiedyś popatrzeć na świat moimi oczami? Niech on będzie szary, brudny. Zacznij grać dla mnie. Zacznij narzekać, marudzić, czarno widzieć, psioczyć, stękać. Zrób to, kurwa! Zakryję twarz, a ty pluj na mnie. Kop po kostkach. Wrzeszcz. Klnij i rzucaj klątwy wokół. Maską infantylnej księżniczki mnie nie zwiedziesz. Ileż można się uśmiechać? No, ileż? Twarz moją zszarzałą każdego wieczoru brałaś w dłonie i całowałaś w czubek nosa. Po chuj? Jeśli tak chciałaś mnie upokorzyć, udało ci się.

Chcesz, bym poszedł za tobą. W jasną stronę życia. Ale nie ma takiej. Od lat ci mówię. Partnera chciałaś. Myślałaś, że będziesz mi równa. Nie ma takiej opcji. Mi nikt nie dorówna. Weź się obudź. Przestań udawać, że śnisz piękny sen. To nie sen, to kaszanowaty koszmar. „Mą ty bądź, kochanie” – takich słów ode mnie chciałabyś słuchać. Ale ja nie poeta. Wiesz. Dłoń mogę ci podać, ale po to byś mi obcięła paznokcie, a nie, aby pomóc ci wstać z krzesła. Jeśli łudziłaś się, że świat jest bajką, to już zdajesz sobie sprawę, że żyłaś w kłamstwie. Chcesz, bym przynosił ci kwiaty raz w miesiącu. Jasne. Mogę ci dać wiecheć rzodkiewek, bym mógł zażądać z czystym sumieniem zdrowej sałatki. O, kurwa! Nawet to od ciebie, żem przyjął! Sałatki! Jaki porządny facet je sałatki? Kawał mięcha i kupa kartofli. To zajada gniewny i silny mężczyzna.

Cios, który zadałaś w ubiegłym tygodniu był ostatnim, jaki mogłem przyjąć. Mam dość! Śmiało mogę powiedzieć, że kropla przelała ten jebany puchar. Między ustami a brzegiem… Mierz siły na zamiary… Przez ciebie straciłem już swoją naturę. Swoją siłę. Swoją dumę. Jeśli powiem ci, że mnie zniszczyłaś swoją dobrocią i ufnością, to poczujesz się zwycięzcą? Chcesz mnie zgnoić do reszty. Wiem. Widzę. Patrzysz na mnie i znów chcesz mnie przytulić. Boksera wali się w ryj, a nie tuli. Trafiłaś na ostrego gościa, a ty wciąż chcesz mnie miękczyć.

Wtedy też potraktowałaś mnie jak smarka. Nie zapomniałem. Chciałem się oświadczyć. Ja naprawdę chciałem. Nie moja wina, że Mietek wpadł z flaszką. Ot, gościnność. Nawet gdy na kanapie w salonie siedzą przyszli teściowie. Był bukiet? Był. Pierścionek? Przecież był. Każdy mądry, by się nim zachwycił. Nie mogłaś poczekać do jutra? Mogłaś, ale nie chciałaś. Wejdę, podam pierścionek przy świadkach, poproszę cię o rękę. Taki był plan. Ale cóż.

Ring nie liczy nokautów. Ring wywyższa zwycięzców. A ty nawet nie dałaś mi wygrać. A ty nawet nie chciałaś spojrzeć na mnie. Bełkot przeszkadzał. Czkawka. Królewna, cholera! Jeśli potraktowałabyś mnie wtedy poważnie, dziś wyglądałoby wszystko inaczej. Ale nie! Chcesz mnie wciąż naprawiać, ulepszać. Widzisz we mnie potencjał. Bzdury na resorach. Lekarza mogłaś sobie wziąć. Ale ty znów się uparłaś. „Pomogę mu. Zostanę z nim. Będę, zbadam wszystkie możliwe drogi do niego. Znajdę  tę właściwą. Każdy ma w sobie przeciwciała, które potrafią zniszczyć każdy zalążek zła”. To twoje słowa. Puste, naiwne, głupie. Twego myślenia nigdy nie umiałem pojąć.

Każdą mogłem mieć. Wybrałem ciebie. Debil. Na co ja liczyłem? Że będziesz stanowić część mnie? To niemożliwe. Kto widział bigos z landrynkami?

Jeśli nadal będziesz się tak do mnie uśmiechać, to wylezą ze mnie najczarniejsze potwory. Chcesz tego? Nie sądzę. Nie kochaj mnie tak bardzo, bo tracę grunt pod nogami. Pokochaj szofera, aptekarza albo nawet jakiegoś belfra, ale nie mnie. Nie zasługuję na to. Dobrze wiesz.

Oto ja – padlina, upadlina, zwiotczała zgnilizna. Zamiast mnie wzmocnić, depczesz mnie. Wóz albo przewóz. Ja już pasuję. Odchodzę tam, gdzie mnie nie znajdziesz.

A może ty masz kogoś na boku  i ze mną sobie tak pogrywasz, bo w miarę zarabiam, co? Może czekasz aż się wykończę z tobą, by rozwalić się na naszym szerokim łóżku sama?    Zechcesz wreszcie patrzeć na mnie mniej pobłażliwie? Tupnij! Krzyknij! Uderz! W stół, w szafę, w twarz. Gdziekolwiek. Byle skutecznie.

-x-x-x-

PS. W załączeniu oryginalny zapis tekstu - przeczytaj pierwsze słowa wersów od góry do dołu.



1 komentarz:

Wciąż jesteś moją miłością

Lato 93 było jak nigdy wyjątkowym latem. Ciepło wbijało się w nozdrza razem z wiatrem. Pędził na dyskotekę białym fiatem 126p twój brat z ...